Historia znaleziona na starym komputerze...


            Zadziwiające, co można znaleźć na dysku starego komputera, który w dodatku nie należał do was... Po prostu kupiliście starego grata, sprzedawca zapewniał, że sprzęt jest właściwie nowy, wręcz nikt z niego nie korzystał, a tu okazuje się, że... Tak, wiem, że nie należy czytać cudzych listów, ale ten mnie naprawdę zaintrygował. Wygląda na to, że jest to tylko niewielka część czyjejś bardzo długiej i zawiłej historii, a ja, przeczytawszy go (nie mogłem się oprzeć...), zapragnąłem ową historię poznać w całości. Ponieważ tekst ten nie zawiera żadnych nazwisk, a imiona, jeśli tylko jakieś się pojawiły, pozwoliłem sobie zmienić, więc śmiało możecie założyć, że to co czytacie, jest tylko zmyśloną opowieścią, należącą do gatunku „literatury wagonowej” (przeczytaj i wyrzuć za okno). Choć kto wie? Może i znajdzie się wśród was ktoś, kto pomiędzy wierszami odnajdzie echa własnych doświadczeń i wyciągnie z tego jakąś naukę. Dlatego właśnie postanowiłem ową fascynującą historię opublikować.

          Poniższy list (bo to mi wygląda na list), jest poprzedzony wstępem. Zupełnie, jakby ktoś próbował zrobić w pewnym momencie rachunek sumienia, z całego (a przynajmniej znacznej części) swojego życia. Styl w jakim ów wstęp jest napisany, wskazuje, że autor liczył się z tym, iż w przyszłości ktoś to wszystko przeczyta. Niekoniecznie adresat listu, ale ktoś z zewnątrz, ktoś zupełnie obcy, nie związany z całą historią. Przypadek sprawił, że to właśnie ja stałem się właścicielem używanego komputera, w którym człowiek ten zostawił niesformatowany twardy dysk, a na nim swoją opowieść. Z pewnością to nie ja jestem tym, który miał wysłuchać jego „spowiedzi”, być może wszystko dotarło do kogoś, do kogo miało dotrzeć. A może... Może to nie przypadek, że na całym dysku został tylko ten jeden folder? Tego się zapewne już nigdy nie dowiem, choć wstęp, który za chwilę zobaczycie, częściowo odkrywa tajemnicę i wyjaśnia intencje autora.


A zatem posłuchajmy...

 

 

         Długo się zastanawiałem, czy gdziekolwiek pokazać ten tekst, czy jest sens w opowiedzeniu tej historii, a jeśli tak, to jaki? Pierwszym impulsem, tym co mnie skłoniło do opowiedzenia wszystkiego samemu sobie, była jakaś niejasna chęć odegrania się... Później tłumaczyłem to „wyzwoleniem”, operacją oczyszczającą umysł, poprzez zrzucenie wszystkiego na papier, lub na dysk komputera. Ale tak, to było tylko tłumaczenie się, bo podświadomie wiedziałem przez cały czas, że uwolnię się dopiero wtedy, gdy solidnie dokopię tej, która stała się przyczyną moich cierpień. Czyli jednak zemsta. Ale już wtedy wiedziałem, że to nie tylko niczego nie naprawi, ale jest czymś zupełnie niegodnym i niehonorowym.

        Opisałem całą historię, w kilku, różniących się zarówno formą, jak i objętością, częściach i... oczekiwane uwolnienie nie przyszło. Było to o tyle pożyteczne, że uświadomiło mi cały fałsz podobnych „uzdrawiających” operacji. Nigdy, w żadnym wypadku nie dostąpicie oczyszczenia z gnębiących wasze umysły i serca emocji, tylko przez sam fakt, że się komuś wyżalicie. Gdy ktoś was skrzywdzi, jedyną rzeczą, która jest w stanie przynieść wam ulgę, jest rekompensata ze strony tego kogoś. Albo przyjdzie do was z pełną pokory miną i będzie błagał o wybaczenie, zdając sobie sprawę z nikczemności swego postępowania, albo... Nigdy się nie przyzna do winy i wtedy będziecie musieli mu tą prawdę wepchnąć do gardła.

        Jest jeszcze trzecie wyjście. Spojrzeć na to wszystko, nie z perspektywy człowieka skrzywdzonego, ale z pozycji szczęściarza, który dzięki takiemu a nie innemu zbiegowi okoliczności (co nie wyklucza ingerencji nadprzyrodzonej, a więc boskiej), uniknął znacznie większej i brzemiennej w skutki tragedii. Wyobraźmy sobie, że ktoś nas poczęstował zatrutym winem, a nasz przyjaciel wytrącił nam kielich z rąk i rozlał truciznę na podłogę. Oczywiście jesteśmy mu wdzięczni za uratowanie życia, w końcu wszystko nam potem wytłumaczył. Ale wciąż mamy do niego głęboką urazę i wciąż nie możemy mu wybaczyć, że pozbawił nas możliwości skosztowania tego wyśmienitego (co do tego nie mamy najmniejszych wątpliwości) trunku...

        Tylko żeby coś takiego zadziałało, musimy sobie zdawać sprawę z istnienia owego przyjaciela. Musimy wiedzieć, że jest koło nas i naprawdę nie chce, by stało się nam coś złego. Poza tym, zastanówmy się bardzo poważnie nad punktem, w którym właśnie się znajdujemy. Czy warto oglądać się wstecz i zadawać sobie niekończące się pytania, w rodzaju - Ciekawe jak to wino by smakowało? Nieważne jak! Gdybyś go spróbował, był byś po prostu cholernie martwy! Jakież więc miałoby to znaczenie? Choćby nie wiem jak było wspaniałe i przepyszne, czy ta chwila absolutnej ekstazy była by naprawdę warta całego twojego życia? I tego, co mogło i jeszcze może się w nim wydarzyć? 

 

 

        Niestety, zatrute wino ma to do siebie, że zazwyczaj pachnie i wygląda obłędnie. To tak bardzo działa na nasze zmysły, że wszelkie ostrzeżenia, choćby nie wiem jak poważne były i wiarygodne, wydają się do nas nie docierać. Tak było ze mną. Przez dwadzieścia lat (mniej więcej), podstawowym pytaniem, które sobie zadawałem, było właśnie to jedno. Dlaczego nie spróbowałem! I pewnego dnia uświadomiłem sobie, że ten punkt w życiu, w którym się znalazłem dziś, jest punktem właściwym. Najlepszym z możliwych! I że nie mógłbym się w nim znaleźć, gdybym wychylił ów kielich i gdyby nic mi w tym nie przeszkodziło. Zrozumiałem też, że w tej piekielnej grze, wszyscy byliśmy ofiarami. Ona, ja, moja żona, wszyscy... Sami przegrani.

        Nie ma tu winnych i niewinnych. Zawiniliśmy wszyscy, wdychając słodki aromat zatrutego wina. Oczywiście próbowaliśmy się tłumaczyć, może nie „zwalając” całą winę na kogoś innego, ale przynajmniej częściowo chcąc uzasadnić, że nie mieliśmy wyboru. Co zatem powinniśmy zrobić dziś, kiedy już mamy poukładane życie i ponad pięćdziesiąt wiosen na karku? Jak odnaleźć swoją zagubioną drogę i jak znów poczuć się szczęśliwym?

        Odpowiedź na to pytanie jest jednoznaczna i innej nie ma. My JUŻ jesteśmy na właściwej drodze, tylko musimy to sobie uświadomić. Musimy przestać oglądać się za siebie i zastanawiać się, co by było, gdyby... Bynajmniej, nie oznacza to rezygnacji ze wszystkich wspomnień, z całej naszej przeszłości. Ale prosta i brutalna prawda jest taka, że nie da się iść dwoma różnymi drogami, mając jedno życie i nie da się siedzieć na dwóch kobyłach, mając tylko jeden tyłek. Dałoby się, gdybyśmy posiedli umiejętność podróżowania w czasie. Czy jednak byli byśmy szczęśliwi? Obawiam się że nie. Co więcej, nasze życie stałoby się prawdziwym piekłem. Piekłem nie kończącego się wyboru, spośród niezliczonych możliwych dróg i zadręczaniem się myślą, czy wybierając tą, a nie inną drogę, nie pozbawiliśmy się przypadkiem „lepszego” zakończenia. Inaczej mówiąc, czy nie wylaliśmy dziecka z kąpielą.

        Na szczęście nie mamy wyboru i nie możemy się cofnąć. Możemy tylko czekać, aż dotrzemy do mety i ufać naszemu przyjacielowi, że jesteśmy na właściwej drodze. Któż jest tym tajemniczym przyjacielem? Naszym obrońcą? Na to pytanie, każdy z nas musi już sam znaleźć odpowiedź. Ja znalazłem. Wy też znajdziecie. Jeśli tylko wystarczająco mocno będziecie tego pragnęli...

 


 

List do M.


       ...Po tylu latach, tej beznadziejnej sytuacji, beznadziejnej miłości i tylu krzywd po wszystkich możliwych stronach, dziś zmieniło się właściwie wszystko. Nie chciałbym, by zabrzmiało to zbyt patetycznie, ale jestem już ponad tym. A jeżeli chodzi o nas, o Ciebie i mnie, to cała Twoja gra (bo to była tylko gra, nieprawdaż?) stała się dla mnie tak przejrzysta, że aż nie mogę się nadziwić, jak można było tego nie rozumieć. Niestety, najlepszym dowodem, że jednak można, jestem ja sam. Nie rozumiałem, podejmowałem grę, próbowałem coś osiągnąć, ale to nie była „ta częstotliwość”, jak mawiał jeden nasz znajomy. Z grubsza rzecz opisując, wszelkie moje próby były podobne do prób trzyletniego dziecka, które uzbrojone w pluszowego misia, próbuje sforsować ciężkie dębowe drzwi, zamknięte przez mamusię na klucz. Mamusia oczywiście zdaje sobie sprawę z beznadziejności tych prób, ale żeby się maluszek nie rozpłakał, próbuje odwrócić jego uwagę, pokazując mu gównianą grzechotkę, kupioną na wyprzedaży w Biedronce, za cztery pięćdziesiąt...

       Takich "grzechotek" było kilka. Znając doskonale mnie, i moje słabości, wiedziałaś, której z nich należy użyć w danym momencie i która będzie najskuteczniejsza. Jedną z nich, była nadzieja. Wiedziałaś dobrze, że tym, co mnie najsilniej przy Tobie utrzymuje, jest moja nadzieja, że kiedyś uda mi się Ciebie zdobyć. Gdy słabła, potrafiłaś rozniecić ją na nowo, jednym słowem, gestem, a nawet jednym, nic z pozoru nie mówiącym uśmiechem. W ogóle, jeśli chodzi o uśmiechy, to poza Tobą, nie znam nikogo, kto potrafiłby w tak perfekcyjny sposób wykorzystywać możliwości tego „zabójczo skutecznego” narzędzia...

       Drugą z „grzechotek”, było Twoje ciało i twój sex appeal. Wiedziałaś doskonale, jaki masz wpływ na facetów i wiedziałaś, że pomimo niektórych (wymyślonych zresztą przez Ciebie samą) rzekomych mankamentów urody, masz w sobie coś takiego, co powoduje, że wystarczy się otrzeć o ciebie, żeby dostać orgazmu. Nie, nie jest to ironia. Wiesz dobrze, że tak było i wiesz, że jest to fenomen, którego wiele osób (zwłaszcza tej samej płci), za cholerę nie może zrozumieć. Tak, czy inaczej, zdarzyło się to co najmniej dwóm napalonym idiotom, którzy się o Ciebie „otarli”. Jednym byłem ja, a o drugim mi sama kiedyś opowiadałaś.

       Trzecią, najważniejszą i najbardziej skuteczną „grzechotką”, była Twoja pozorowana bezbronność wobec otaczającego Cię świata. Pomimo Twojej oczywistej dominacji nad facetami, potrafiłaś sprawić wrażenie kobiety, która bez przysłowiowego „mocnego męskiego ramienia”, zwyczajnie zginie i przepadnie w tym pełnym okrucieństw świecie.

       Nie będę się rozwodził nad pozostałymi, niewielkimi, ale znaczącymi „grzechotkami”, jak twój słodki głos, twoje spojrzenia... Uśmiechy, o których już wspominałem, no i wrażenia, jakie wywoływałaś. Poza wrażeniem bezbronności, potrafiłaś jeszcze być niewinna, cnotliwa, prawdomówna, uczciwa i dobra. Jak bardzo się rozczarowałem, gdy stało się dla mnie jasne, że to wszystko było tylko grą...

       Nie chcę Ci robić wyrzutów. W końcu to ja byłem głupi, że dałem się omamić tym wszystkim grzechotkom i że kompletnie straciłem dla Ciebie rozum. Chcę Ci tylko powiedzieć, że dziś przejrzałem Twoją grę, od samego poczatku, do końca i że zrozumiałem każde Twoje słowo, każdy najmniejszy gest i w ogóle wszystko, co działo się przez te piętnaście lat...

      Wiem doskonale, co czułaś tej nocy, gdy zasypiałaś na moim metalowym wojskowym łóżku, stojącym na tyłach naszej wspólnej pracowni, a ja całowałem twój brzuch i nieśmiało próbowałem posunąć się dalej, a Ty mi powiedziałaś, że bardzo Ci przykro, ale nie możesz tego zrobić. Wiem, dlaczego byłaś taka „śpiąca” za każdym razem, kiedy wywalczyłem moje pozostanie na noc przy Tobie, u Ciebie w domu i przez pół nocy potrafiłem całować Twoje stopy, a Ty „w ogóle tego nie czułaś”. Wiem też, dlaczego zamiast się kochać z Tobą, gdy przyszłaś ze mną do domku na działce, po prostu leżeliśmy obok siebie, w jednym łóżku, jak dwa kawałki drewna. Wiem o wszystkich momentach, w których być może, mogłabyś się zachować zupełnie inaczej i nawet parę razy miałaś na to ochotę, ale jednak tego nie zrobiłaś.

       Dziewczyno! Przecież było między nami mnóstwo takich sytuacji, które w normalnym świecie kończą się w łóżku, a jeżeli nie odpowiada Ci, że sprowadzam relację między dwojgiem ludzi, wyłącznie do seksu, może powiem, że w wielu sytuacjach powinniśmy po prostu „zacząć być razem”. Wybacz sztywność tego określenia, ale inne nie przychodzi mi do głowy. Ja niemal wariowałem i odchodziłem od zmysłów, bo nie mogłem zrozumieć, co się dzieje. Nie mogłem pojąć, jak to możliwe, że niemal codziennie zachowujemy się jak kochankowie, jak para , jak ludzie, którzy tak bardzo płoną z namiętności do siebie, że wydaje się, iż tylko brak odpowiedniego miejsca nie pozwala im się rzucić na siebie, a tu... Nic takiego się nie dzieje!

       Wiesz o tym, że we wszystkich miejscach, w których się pojawialiśmy, traktowano nas, jak parę. Cóż, niektórym pewnie wystarczył rzut oka na moje bez przerwy utkwione w Tobie, pełne uwielbienia i bezgranicznego oddania, spojrzenie. I Ty podejmowałaś tą grę! Świetnie się bawiłaś, udając moją dziewczynę, a tak naprawdę, nie dałaś mi nigdy nawet najmniejszego ździebełka tego, co każda dziewczyna daje swojemu chłopakowi. Przecież ja nawet nigdy nie wziąłem Cię za rękę! Nie mogłem, bo mi na to nie pozwalałaś. Więc oficjalnie para, a naprawdę... Nawet najmniejszego dotknięcia. Najmniejszego śladu, że coś do mnie czujesz (moje pieszczenie Twoich stóp się nie liczy, bo albo spałaś, albo udawałaś że śpisz, a w tej sytuacji, równie dobrze mógłbym lizać nogę od krzesła)...

       Zanim przyjdzie Ci do głowy zaprotestować, przypomnę, że przez cały czas doskonale zdawałaś sobie sprawę, iż pozornie, wyglądamy na szczęśliwą parę. Wiedziałaś o tym, że tak nas ludzie odbierają i miałaś z tego świetny ubaw. No dobrze, nie odmawiam Ci go.

       Ale to, że robiłaś sobie drwiny z moich uczuć, tego Ci nigdy nie wybaczę. Powiedzmy to sobie wprost. Zachowywałaś się tak, jakbym był twoim facetem i robiłaś to tak, że żadna „prawdziwa” para nie robi tego aż tak doskonale. Jeździliśmy na wycieczki, rozmawialiśmy ze sobą na wszystkie, nawet najbardziej intymne tematy, przyrządzaliśmy wspólnie jedzenie i zawsze rozumieliśmy się bez słów. Sama zresztą później powiedziałaś, że z nikim nie było Ci tak „dobrze”, jak ze mną. Bo to prawda! Tylko pomyśl, co ja przeżywałem, gdy widziałem to wszystko, a jednocześnie miałem świadomość (cały czas mi o tym przypominałaś), że nie mam do ciebie żadnego prawa. Że robiąc to wszystko z każdą inną dziewczyną, już dawno przekroczyłbym limit tego, co niezbędne, by pójść z nią do łóżka. Bo jesteśmy dorośli i wiemy o tym dobrze, że nawet jeśli między dwojgiem ludzi istnieje najczystsza i najbardziej uduchowiona miłość, to prędzej czy później, musi się zrealizować również w aspekcie fizycznym. I w praktyce, od tego się prawie zawsze zaczyna. Jak jest fajnie, to się ze sobą jest bardzo długo i wtedy jest jeszcze fajniej.

       Krótko mówiąc, robiłaś ze mną coś, co można porównać, do rozpędzania wyścigowego samochodu do granic jego możliwości, przy jednoczesnym trzymaniu go na mocnej stalowej linie, przywiązanego do ściany. Opony się palą, silnik ryczy na maksymalnych obrotach, ale samochód stoi w miejscu. Gdyby miał rozum, którego jako maszyna, oczywiście nie posiada, zapewne zawyłby z rozpaczy – dlaczego tak bardzo się staram, a nie jadę? Jak to możliwe? Co wyście mi zrobili?!

 

 

       Ja też wyłem z rozpaczy. Dlaczego robisz wszystko tak, jakbyś mnie kochała, tak, jakbym spełniał wszystkie Twoje wymagania idealnego faceta, a ja nie mogę Cię nawet dotknąć?!

       Właściwie, to mogłabyś mi zrobić mały upominek. Przez te wszystkie lata nigdy nic od Ciebie nie dostałem, i nie mam tu na myśli niczego innego, poza Tobą samą. Wiem, że się powtarzam, ale nie pokazałaś mi nawet siebie, na zdjęciach, o co Cię tak bardzo prosiłem. To zrozumiałe, że w mojej sytuacji, musiałem w jakiś sposób sam „wizualizować” moje marzenia. Nie myślałaś chyba, że można aż tak bardzo kogoś pragnąć i poprzestać jedynie na umartwianiu się wyobrażeniami. Wtedy bym naprawdę oszalał!

       Wyżywałem się (o ile można użyć takiego sformułowania, choć właściwsze byłoby tu słowo - odreagowywałem) na kilka sposobów, tak jak umiałem. Pisałem opowiadania, rysowałem i robiłem „fotomontaże” przedstawiające Ciebie nagą. Widziałaś te zdjęcia i czytałaś opowiadania. Nie wiem, jakie zrobiły na Tobie wrażenie, to znaczy nie wiem, czy właściwie zinterpretowałaś ich genezę. Potrzebę, która je zrodziła. Nie powiedziałaś mi nigdy, nic więcej (poza kilkoma zdawkowymi słowami), co czułaś, czytając te „erotyki”, które Ci wysłałem (tak je nazywam), ale wiem, że nie odniosłaś się zbyt entuzjastycznie do zdjęć. Nic dziwnego, bo skoro nigdy nie zadałaś sobie trudu, żeby spojrzeć moimi oczami, poczuć choć przez chwilę to co ja i przede wszystkim spróbować mnie naprawdę zrozumieć, to nie mogłaś w nich zobaczyć niczego poza „pornografią”.

       Tymczasem to nie było nic aż tak znowu oryginalnego. Historia zna wielu zdesperowanych, niedoszłych kochanków, którzy jeśli tylko dysponowali odpowiednimi zdolnościami, przelewali swoje niezrealizowane pragnienia na papier, płótno, czy co tam kto miał pod ręką. Gdybyś chciała jednak zaprotestować i powiedzieć, że nigdy nie widziałaś czegoś podobnego, to odpowiem Ci, że właśnie „nie widziałaś”. A to wcale nie znaczy, że podobne rzeczy nie istniały. Ja moich zdjęć i moich opowiadań nie pokazałem całemu światu, pokazałem je tylko Tobie. Oni też tworzyli podobne „świństwa”, do szuflady. Oczywiście po latach, zwłaszcza jeśli chodzi o niektórych pisarzy, czy malarzy, niektóre z tych rewelacji obejrzały światło dzienne. Na przykład rysunki Leonarda Da Vinci, na krótko, bo zostały przez zbulwersowanego odkrywcę dokumentnie zniszczone, by broń Boże nie siać demoralizacji.

       Gdybyś tylko zobaczyła to, co tworzyli „wyłącznie dla siebie” ci biedni faceci, to długo byś nie mogła pozbierać szczęki z podłogi. A oni tylko próbowali nie zwariować. O tak, bycie błyskotką, nie noszoną na szyi, ale zamkniętą w szkatułce, żeby nie uciekła, nie jest łatwe do zniesienia. Niestety świat jest tak skonstruowany, że my niezwykle łatwo dajemy się zamknąć w takiej szkatułce. I nawet gdy nam się wydaje, że już mamy klucz, że zaraz będziemy wolni, Wy potraficie jednym słowem, gestem, uśmiechem, spojrzeniem sprawić, że wolność staje się znów mirażem, który jak mgła, za chwilę rozwiewa się w nicość. Ty jesteś w tej sztuce niezwykle utalentowana.

       Teraz jednak, wszystko się skończyło. Przekonana, że znalazłaś partnera idealnego, pardon, chciałem powiedzieć - takiego, który po raz pierwszy w historii, nie zakochał się w Tobie tak jak inni - porzuciłaś nadzór nad szkatułką i nie zrobiłaś niczego, by tym razem powstrzymać jedną z Twoich najulubieńszych błyskotek, przed ucieczką. Nie zrobiłaś niczego, przez bardzo długi czas, bo byłaś zajęta utrzymaniem status quo swojego aktualnego związku. Związku niezwykłego, bo nie polegającego na tym, że facet jak zwykle umiera z miłości do Ciebie, a Ty się nim bawisz i na chłodno kalkulujesz, czy założyć ten naszyjnik dziś wieczorem, czy jednak lepiej trzymać go dalej w szkatułce. Tym razem to Ty pragniesz tego naszyjnika, ale chyba z jakiegoś powodu Cię na niego nie stać. To znaczy, nie chciałbym żebyś mnie źle zrozumiała, ale po prostu chodzi mi o to, że po raz pierwszy nie jesteś pewna, czy zamek od szkatułki (cały Twój wdzięk, który zazwyczaj wystarczał, by faceci byli gotowi za Ciebie umrzeć) jest wystarczająco mocny, a być może nawet nie jesteś przekonana, czy ten piękny naszyjnik w ogóle się w szkatułce znajduje.

       Nie mam absolutnie żadnych informacji o tym, co się z Tobą dzieje, ale znam Cię wystarczająco długo, żeby dojść do podobnych wniosków i coś mi się wydaje, że tak właśnie to wygląda.

       Dlatego mam powody, by twierdzić, że jeżeli w końcu się do mnie odezwałaś i zrobiłaś to w sposób, o jaki nigdy wcześniej bym Cię nie podejrzewał (całkowicie zmieniłaś ton), to tylko dlatego, że Twój cudowny i niezwykły związek się rozpadł. Szkatułka tymczasem opustoszała, wszystkie błyskotki pouciekały, a Ty nie masz co na siebie włożyć. Jeśli rzeczywiście tak się stało, to bardzo mi przykro z tego powodu. Chciałbym tylko Ci dać jedną dobrą radę (przez wzgląd na to, co było, albo raczej czego nie było), naprawdę ze szczerego (czy było kiedyś inne?) serca.

        Gdy w szkatułce nie ma już diamentów i innych szlachetnych kamieni, a Ty jednak musisz coś na siebie włożyć, bo niedługo będzie ten ostatni bal i wiesz, że musisz się na niego dostać za wszelką cenę, może się zdarzyć, że będziesz chciała założyć cokolwiek. Co może się oczywiście zakończyć tragicznie, więc lepiej tego nie rób (i to jest właśnie moja rada). Rozsądnym wyjściem w tej sytuacji byłoby jednak założenie któregoś egzemplarza ze starszej i dobrze Ci znanej biżuterii, ale cóż... Te mają na ogół nowe właścicielki, a one mogą nie chcieć sprzedać. Albo zechcą, ale wtedy zażądają takiej ceny, że usiądziesz z wrażenia. To normalne, w końcu same przez lata poszukiwały tych klejnotów, więc gdy w końcu na nie trafiły, nie grymasiły, tylko zapłaciły bez targowania żądaną cenę. Teraz pilnują tych świecidełek, jak nie wiem co.

       Nie wiem, czy podoba Ci się taka analogia do biżuterii, ale mnie bardzo przypadła do gustu, bo wszystko tak pięknie da się przez nią wytłumaczyć. Zresztą nie ja to wymyśliłem, ale Alberto Moravia, który jest podobno również Twoim ulubionym pisarzem...

       Jeżeli więc odezwałaś się do mnie, to wiedz, że ja teraz chcę od Ciebie wszystkiego. Nie gwarantując, że będę w stanie dać Ci coś w zamian. Jak dobrze się zastanowić, to między nami zawsze tak było. I nie mów proszę, że byłem gotów dać Ci wszystko, ale Ty wcale tego nie chciałaś. Chciałaś i robiłaś wszystko, żeby moja „gotowość” nie osłabła. Jeśli naprawdę byś nie chciała, to nie trzymałabyś mnie w szkatułce, aż do ostatniej chwili, kiedy się spotkaliśmy, po długiej przerwie, w ostatnie wakacje. Gdybyś zachowała się normalnie i wreszcie założyła ten naszyjnik, zamiast dalej się głupio targować, sprawdzając cierpliwość jubilera, w tym samym momencie byś go miała. A ty nawet nie pozwoliłaś się pocałować...

       Wtedy jeszcze mogłaś go „kupić” za relatywnie niską cenę i bez targu. Ale Ty dalej się bawiłaś i jedyne co miałaś do zaoferowania, to niewypowiedziane obietnice, mgliste nadzieje i wieloznaczne deklaracje. Chcesz, żebym powiedział to wprost? Dobrze, przypomnę Ci tylko jedno zdanie. Zapytałem Cię zupełnie szczerze, czy pójdziesz ze mną do łóżka. Bo wszystko to, co zwykle pójście do łóżka poprzedza, cała ta „gra wstępna”, już się wydarzyło. Gdybyś była w jakikolwiek sposób gotowa, żeby to zrobić, nie zastanawiałabyś się, „co będzie potem”, tylko byśmy to zrobili. Ale Ty, zamiast zdjąć majtki i pozwolić mi zająć się resztą, zaczęłaś coś tłumaczyć - że nie, że co będzie później, że nie możesz, bo jakieś zobowiązania, bo Olek...

       A skąd wiesz, co byłoby później? A czy to w ogóle było istotne? Jeżeli nie chciałaś się ze mną pieprzyć wtedy, to nie chciałabyś w żadnej innej sytuacji. A to oznacza, że gdybym nawet Ci wtedy przysiągł, że zostanę z Tobą, że rzucę w diabły całe moje życie, które dopiero co z takim trudem poskładałem do kupy i że od teraz jestem tylko Twój, to i tak by nic nie zmieniło. Nadal „leżałbym” sobie w szkatułce, i żył mglistymi obietnicami...

       A gdybyśmy nawet to zrobili i później nic nie było, to chociaż mielibyśmy satysfakcję, że przeżyliśmy coś pięknego...

       Jeśli więc odezwałaś się do mnie, to spełnij chociaż jedno moje marzenie z przeszłości i zrób sobie wreszcie te cholerne zdjęcia a następnie mi je wyślij. Gdybyś nie była pewna jak, to niech inspiracją będą dla Ciebie te „nieprawdziwe”, które ja Ci wysyłałem. Zrób podobne, tylko że prawdziwe. Chcę zobaczyć wszystko. Chcę „wejść” w Ciebie oczami.

      Jeżeli ta prośba jest dla Ciebie czymś niewykonalnym, jeżeli uważasz, że jestem bezczelny, że to perwersja i żądam rzeczy niemożliwej, to znaczy że ani na jotę nie zmieniłaś swojego podejścia do mnie. To znaczy, że ani przez chwilę nie starałaś się mnie zrozumieć (bo gdybyś się postarała, to nie uważałabyś tego za nic nieprzyzwoitego), i ani przez chwilę nic do mnie nie czułaś (choć ostatnio, jeszcze zanim poznałaś tego chłopca, starałaś się mnie o tym bardzo przekonać). Krótko mówiąc, jeśli nawet teraz, nie możesz mi dać choć tak niewiele to znaczy że nie możesz mi już dać niczego. Tak, wiem, że to wygląda jakbym chciał Cię „sprawdzić” i rzeczywiście, sprawdzam...

       Bo dawanie siebie na zdjęciach, to tak naprawdę niewiele. Nie dajesz mi siebie nagiej, bo to mogę sobie zrobić sam, w Photoshopie. Różnica między Tobą nagą, spreparowaną przeze mnie, a Tobą nagą - prawdziwą, jest niewielka. Szczerze mówiąc, technicznie dałoby się zrobić tak, żeby tej różnicy w ogóle nie było. Ale jednak patrząc na Ciebie prawdziwą i mając świadomość prawdziwości tej chwili, w której było robione zdjęcie, mam również świadomość różnicy. Bardzo subtelnej. I właśnie dając mi siebie na zdjęciach, tak naprawdę dajesz mi tylko tą małą różnicę, którą właśnie chciałbym poczuć... Niby nie wiele, a jednak dużo. Dla mnie, nie dla Ciebie... Mówiąc inaczej, Ty jesteś jak sprzedawca, który żądał za swój towar zaliczki i ją dostał. Zażądałaś więcej i też dostałaś. Zażądałaś dodatkowego poręczenia i połowy zapłaty, a ja nawet nie widziałem towaru. Pomimo to, zgodziłem się na twoje warunki. Teraz, gdy wciąż jeszcze tu jestem (każdy inny by dawno odwrócił się na pięcie i sobie poszedł), Ty zastanawiasz się, bardzo długo i w końcu oświadczasz mi, że mam wpłacić CAŁĄ kasę z góry, bez żadnego potwierdzenia, a Ty się zastanowisz, czy w końcu dać mi ten towar. Gdy ja w tym momencie mówię - pas - rozczarowanym tonem wyrzucasz mi, że „dałem Ci kosza”...

       Jeśli wciąż uważasz to, czego od Ciebie chcę, za niemożliwe, to wciąż nic nie rozumiesz. A to, ni mniej ni więcej, oznacza koniec całej historii. Jeśli jeszcze się spotkamy, nie będę pytał, czy „mogę cię pocałować”. Nie zniósłbym ani razu więcej, tego Twojego pokrętnego wymigiwania się, i Twojego kombinowania, jak tu coś obiecać bransoletce, żeby jej nie założyć, ale żeby zechciała zostać w szkatułce...

        Krótko mówiąc, albo zdejmiesz majtki, albo pozwolisz mi, żebym ja to zrobił. Jeśli nie, to lepiej, żebyśmy się nigdy więcej nie spotkali...



            Powyższy tekst był opatrzony datą, to był rok 2009. W folderze, który odnalazłem na dysku kupionego w sklepie z używanymi rzeczami, komputera, znajdowały się zarówno teksty wcześniejsze, jak i późniejsze. Gdy jednak przeczytałem ten list, zrobił on na mnie tak wstrząsające wrażenie, że postanowiłem zacząć właśnie od niego. Być może dlatego, że sam kiedyś przeżyłem coś podobnego. Teraz przeczytam całą resztę (jest tego sporo) i postaram się zrozumieć całą historię. Gdy mi się to uda, podzielę się z Wami wrażeniami. Z tego co widzę, historia jest niesamowita. Ktoś, kto ma talent pisarski, mógłby stworzyć z tego całkiem niezłą powieść. Za którą z pewnością dostałby jakąś nagrodę...

Komentarze

Popularne posty