Historia znaleziona na starym komputerze - część druga




        Ten tekst ma datę znacznie późniejszą, bo zaledwie sprzed paru miesięcy. To był jeden z ostatnich, jaki znalazłem na dysku komputera, kupionego w sklepie z używanymi rzeczami... Wygląda na to, że autor postarał się o pewnego rodzaju podsumowanie.

         Posłuchajcie zresztą sami...

 


         Odezwała się do mnie M (jak ją tytułuje złośliwie jej największa „przyjaciółka” Beata). Milczała przez ostatnie cztery lata i szczerze mówiąc, miałem nadzieje, że już się nie odezwie. Odezwała się jednak i jak gdybyśmy rozmawiali zaledwie wczoraj, zapytała kiedy będę w R. i czy możemy się spotkać. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie będę w R. i nie możemy. Akurat w tym czasie prowadziłem dość ożywioną korespondencję z Beatą (przypadek?) i daremnie próbowałem ją przekonać o uczciwości moich intencji w stosunku do niej. Jak ona by to określiła, ciężko pracowałem na odbudowę zaufania, które „nadszarpnąłem”, utrzymując swego czasu kontakt z nimi obydwoma i co gorsza, rozmawiając o Beacie z M. Wytknęła mi to ze wszystkimi detalami, podkreślając każde słowo, które jej zdaniem, było „obrabianiem jej d...” W ogóle Beata jest pod tym względem nieubłagana i drobiazgowa, jak policja skarbowa. Potrafi przywoływać dialogi z przed wielu lat i analizować każde zdanie wzdłuż i w szerz, czyhając przy tym, jak pająk, na najmniejsze drgnienie zastawionej sieci i licząc na to, że rozmówca w końcu się potknie (choćby ze zmęczenia) i w nią wpadnie. A ona go wtedy przygwoździ do ściany tak, że nie będzie miał szans na obronę. I jedyne co mu wtedy pozostanie, to samobójstwo. Albo druzgocąca samokrytyka, z biczowaniem włącznie.

           Najczęściej to i tak nie pomaga, bo Beata prędzej padnie martwa, niż zrezygnuje z udowodnienia, że to ona miała rację, a każde moje słowo było kłamstwem. Stwierdzenie, że „trzeba uważać, co się przy kimś mówi”, przy niej nabiera całkiem nowego znaczenia. Żeby to zobrazować, przywołam pewien epizod, jedną z wielu historii, jakie miały miejsce w czasie naszej znajomości.

            Dawno temu, będąc w restauracji, powiedziałem, widząc w jakimś daniu oliwki, że nie mam na nie ochoty. Oczywiście zapomniałem o tym, bo o takich drobiazgach się nie pamięta i to jest normalne. A teraz, po latach, w którymś z listów, wspomniałem jej, że właśnie jadłem sałatkę z fetą i oliwkami, które zresztą uwielbiam i jadam je dość często. Jeśli nawet to zdanie, które wypowiedziałem w restauracji, padło dziesięć lat temu, to mogłem być pewny, że Beata mi go zacytuje, a następnie powie, że „jej zaufanie do mnie właśnie legło w gruzach”. I wiecie co? Ona to rzeczywiście zrobiła. W takiej sytuacji lepiej nie próbować się bronić, bo Beata wyciągnie wszystkie okoliczności, znajdzie świadków, a także rozłoży na czynniki pierwsze zdanie „nie mam ochoty na oliwki”, by udowodnić, że w gruncie rzeczy, znaczyło ono tyle samo, co „nienawidzę oliwek”, ewentualnie, jak się ma ono do określeń „zawsze nienawidziłem oliwek”, czy „będę je nienawidził po kres moich dni”. A jeśli jeszcze wciągniemy w to rodzaj nadzienia, czy kraj produkcji danych oliwek (tych, których nie chciałem i tych, których hipotetycznie nienawidzę), to dyskusja rozciągnie się na wielomiesięczne posiedzenie, przy których legendarne rozprawy sądowe, opisywane dziesiątkami opasłych tomów akt, będą zdawać się krótkimi, niczym mgnienie oka, epizodami.

          Co w rezultacie i tak doprowadzi do udowodnienia, że jestem bezczelnym i wyrachowanym kłamcą, a na dodatek, ją uważam za głupią.

           I właśnie o to chodziło tym razem. Ja już dawno zapomniałem o wszelkich nieporozumieniach między nami trojgiem i tracąc czas (bo okazało się, że traciłem) na pisanie długich listów, w gruncie rzeczy cały czas byłem pod obserwacją i Beata cały czas czekała tylko na moje potknięcie. Uświadomiła mi to pewnego pięknego dnia, gdy pochwaliłem się przed nią nieostrożnie, że M właśnie do mnie napisała, po czterech latach przerwy. Reakcja Beaty zdumiała mnie do tego stopnia, że wciąż jeszcze nie mogę zrozumieć, jak coś takiego w ogóle było możliwe. Przy okazji, wszystko co wyobrażałem sobie do tej pory na temat stosunków łączących mnie z Beatą, rozpadło się w proch. Prawdę mówiąc, nigdy nie było żadnych „stosunków”. Zastanawiam się teraz, czy ja jej nie byłem potrzebny tylko po to, by zaspokajać jej potrzebę stałego analizowania czyichś słów, no i żeby się dowartościować, bo ona przecież jest wiecznie zakompleksiona na punkcie swojej inteligencji. Nawet nasze rozmowy (w listach) byłyby całkiem przyjemne, gdyby nie bezustanne wrażenie, że na wszystko co ja powiem, ona ma zawsze odpowiedź - Tak, ale... Nie potrafi przyjąć faktu, jako faktu, tak po prostu, ale rozbiera go na najdrobniejsze części, roztrząsa i sprawdza, czy nie da się mu w jakiś sposób zaprzeczyć.

 

 

        Wracając jednak do rzeczy, czyli do reakcji Beaty na wiadomość, że „wciąż koresponduję z M”, to generalnie, najpierw mi zarzuciła kłamstwo, twierdząc, że gdzieś tam, kiedyś obiecałem, że w ogóle nie zamierzam się do M odezwać, a teraz to słowo (rzekomo jej dane) bezczelnie złamałem. Tu muszę wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Beata ma manię uogólniania spraw, przez nałogowe wręcz nadużywanie zaimków upowszechniających. W jej codziennym słowniku nie występują takie określenia, jak „tym razem”, „często”, „bywa, że”, albo „czasami”, lub „niektóre”. Zastępują je te nieszczęsne zaimki, jak „zawsze, nigdy, wszystko, każdy, żaden, nigdzie...” Niestety, z kimś takim strasznie ciężko się dyskutuje, bo to nie chodzi tylko o nic nie znaczące epizody, jak ten z oliwkami, ale o dużo poważniejsze sprawy, czyli takie, które mają poważne konsekwencje. Być może gdzieś, kiedyś wspomniałem, że nie mam ochoty korespondować z M, ale Beata natychmiast przekonwertowała to zdanie na „NIGDY nie odezwę się do M, nawet słowem.”

           Próbowałem się bronić, ale daremnie. Każda moja próba wytłumaczenia się, zapewnienia Beaty, że przecież jej nie okłamałem, że to przecież nic nie znaczy i że w końcu,do cholery! Nie muszę się jej tłumaczyć z tego, że odpowiedziałem na list M! - była jak szamotanie się muchy w pajęczynie. Z każdą chwilą czułem, że pogrążam się coraz bardziej i że właściwie, to... Jest już po mnie. I wtedy nie wytrzymałem...

          Beata tak naprawdę, jest rozkapryszoną, głupią i upartą jak głaz „księżniczką”, która stworzyła sobie pewien świat, będący w gruncie rzeczy ciasną klatką i traktuje każdego, kto ośmiela się jej powiedzieć, że poza tym światem istnieje „coś jeszcze”, jak śmiertelnego wroga. Jest jak koń, który przez całe życie chodził w kieracie i nawet jak go z tego kieratu wyprzęgli, potrafi chodzić jedynie w kółko. W przypadku Beaty, tym kieratem jest jej dużo starszy partner, który na wszelki wypadek, postarał się też o solidne „końskie okulary”, żeby mu czasem jego ofiara nie uciekła. 

 

 

          Niestety, pomimo, że to taka głupia gęś (gdyby to usłyszała, pewnie by mnie rozszarpała), ja się w niej zakochałem. To znaczy... nie miłością, która istnieje poza tymi wszystkimi sprawami, jak pożądanie, emocje, motylki w brzuchu i tak dalej. To było typowe głupie i trochę wynikające z rozpaczliwej chęci zapełnienia czymś pustki, która wówczas zagościła w moim życiu, zauroczenie. Jednakże, traktowałem je najzupełniej poważnie i sam Bóg raczy wiedzieć, co by z tego wynikło, gdyby... No właśnie. Gdyby coś wynikło.

           „Oświadczałem” się jej parę razy, ale dostałem kosza i to o tyle strasznego, że kompletnie dla mnie niezrozumiałego, bo irracjonalnego i bezsensownego. Beata oczywiście nie byłaby sobą, gdyby mi tego nie wyjaśniła, ale wyjaśnienie to, tak mnie „znokautowało”, że długo się nie mogłem otrząsnąć i rzecz jasna, w porę odpowiednio zareagować. Mówiąc krótko, ona... Zapytała o radę swojego partnera. Czujecie to? Dorosła, a nawet „bardzo dorosła”, bo już trzydziestoletnia panna, pyta o radę starego zramolałego dziada, który na dodatek jest architektem, budowniczym i strażnikiem tej klatki, w której ją zamknął, czy „może mi zaufać?” Przecież to tak, jakby pytać na targu, baby, która handluje kiełbasą, „czy ta kiełbasa, co ma baba obok, jest dobra”. No CO odpowie? Że dobra? Że tak, lepiej idź do tamtej?

           Po czasie, wystarczająco długim, żeby było już za późno na jakąkolwiek moją reakcję, powiedziała mi, że „zastanawiała się nad tym, ale doszła do wniosku, że mój związek z M jest niezatapialny i ona nie chciała być tą drugą...” Jaki związek??! Przecież mnie z tą kobietą nic nie łączyło! No dobrze, byłem nią zauroczony. Nawet bardzo. Ale co z tego? No cóż... W świecie Beaty, na „klatkę” pracuje się bardzo długo, a gdy jest gotowa, opuszczenie jej, jest niemożliwe. To prawda, że moje zauroczenie M, było taką klatką, przez którą prawie nie widziałem całego świata, ale jak onegdaj głosiła jedna reklama, „prawie, robi wielką różnicę”.

           Dlaczego powiedziałem, że to było „bezsensowne i niezrozumiałe”? Bo Beata mnie bardzo lubiła. Ona była wręcz mną zafascynowana! Nie, nie wyobrażam sobie za wiele. Gdy dziś analizuję jej zachowanie, to jak bardzo lubiła i jak długo potrafiła ze mną rozmawiać, jak dużo wysiłku wkładała, żeby „dobrze wypaść” za każdym razem, gdy się widzieliśmy, jak zrobiła mi kiedyś prezent, z albumu o Wielkiej Brytanii, który kupiła, będąc u siostry w Anglii, z bardzo miłą, osobistą dedykacją... Takich rzeczy nie robi się z facetem, któremu się następnie podaje bez ostrzeżenia czarną polewkę. A ja... Może i siedziałem w klatce. Może i byłem zafascynowany M, ale dostrzegałem bezsens tej mojej fascynacji i rozumiałem, że starając się uzyskać jej zainteresowanie, tracę tylko czas. Tkwiłem w tej klatce, ale zdawałem sobie sprawę z istnienia drzwi i w każdej chwili byłem gotów nacisnąć klamkę i wyjść. Zwłaszcza, że poprzez pręty krat, widziałem inny świat, Widziałem Beatę!

           Byłem na nią wściekły, bo uważałem, że jest po prostu bezdennie głupia. Że wszystkiemu jest winien ten zmurszały zazdrośnik, który tak bardzo wbił swoje szponiaste palce w jej młode (stanowczo za młode dla niego) ciało, iż nie ma najmniejszych szans, by ona się z tego uścisku wyswobodziła. Tymczasem, to jest nie dokładnie tak, a w każdym razie kolejność jest trochę inna. To nie ten dziadyga ją „trzyma”, tylko ona sama. To ona dzierży klucz od klatki, a drzwi, dla uniknięcia niezdrowych pokus, skrzętnie pokryła kolorową wzorzystą tapetą. 

 

 

           Ktoś powiedział, że całe nasze życie składa się z niezliczonej ilości kawałków, często bardzo małych, na które w przeszłości, różni ludzie mieli wpływ i ukształtowali je w taki, a nie inny sposób. Dopiero wszystkie te klocki poskładane do kupy, stanowią naszą istotę. Decydują kim jesteśmy i jacy jesteśmy. W przypadku Beaty, wszystkie klocki ukształtowała jedna i ta sama osoba. Gdy Beata miała ileśtam-naście lat, trafiła do pobliskiego zakładu fotograficznego, prowadzonego właśnie przez tego starego dziada, który teraz jest jej „partnerem”. Wtedy jeszcze nie był stary, ale po prostu starszy od niej i to dużo. Nie wiem dokładnie ile, ale mniej więcej trzydzieści lat. Miał mieszkanie w bloku, niedaleko niej, miał też żonę i dwoje, albo troje dzieci.

           Z jego strony, sprawa jest prosta, wręcz banalna. Gdy chłop zbliża się do tak zwanego „wieku średniego”, zazwyczaj bardzo głupieje. Rozum najpierw się kurczy, a później zmienia dotychczasowe lokum w głowie i przeprowadza się do miejsca położonego trochę niżej. Osiedla się w genitaliach. Jeśli dodamy do tego nostalgię za czasami, kiedy było się „pięknym i młodym”, to ów facet zaczyna patrzeć na dziewczyny tak młode, że przy odrobinie szczęścia mogłyby być jego wnuczkami. Natomiast dziewczyny w tym wieku, bardzo łatwo wpadają w sidła zastawiane przez starych lubieżników, gdyż wtedy rozpaczliwie szukają męskiego autorytetu. Normalnie, takim autorytetem jest ojciec, ale Beata ojca nie miała. Wyjechał do pracy „na Zachód” i już tam został, budując sobie całkiem inne, nowe życie. Córkę odwiedzał kilka razy do roku i tak naprawdę, to nie dałbym pięciu groszy, czy pamiętał, jak ona w ogóle ma na imię...

           Ach, ci głupi ojcowie. Nie zdają sobie sprawy, jak straszną zbrodnię popełniają, nie będąc tak naprawdę ojcami dla swoich córek. Bo praca, zapewnienie bytu, ubrania, mieszkanie, samochody... To wszystko jest oczywiście ważne, ale na litość boską! Nie najważniejsze! To jest jasne, jak słońce, a jednak na palcach rąk można policzyć tych rodziców, którzy zastanawiają się nad tym, jakiego człowieka wychowają, jak go ukształtują, zamiast nad tym, jak drogie ciuchy mu kupić, żeby w szkole wszystkim koleżankom szczęki opadły. Może nie muszą być te najdroższe, może „wystarczą” te z pierwszego z brzegu, niemieckiego, albo brytyjskiego supermarketu?

           Nie wiem, jak tam dokładnie było, ale jestem pewien, że Beata nie miała właściwie ojca i że desperacko próbowała zapełnić tą pustkę jakimś facetem, który posiadałby „cechy dobrego ojca”, który byłby starszy od niej, doświadczony życiowo, inteligentny i który byłby przyjacielem, zawsze mającym na podorędziu radę, czy opinię, na każdy temat.

          Dodajcie sobie podstarzałego lubieżnika, myślącego „dolną końcówką”, rozglądającego się za młodymi, naiwnymi i trochę zagubionymi dziewczynkami, oraz młodą, naiwną i trochę zagubioną dziewczynkę... Nie daj Boże, żeby się spotkali. A oni właśnie się spotkali...

 
           Pośród wielu „niezaprzeczalnych zalet” Ryszarda (imiona bohaterów tej „wenezuelskiej telenoweli” oczywiście zmieniłem), które czasami mi wymieniała Beata, bardzo często mówiła o jego „lojalności”. O tym, że w każdej sytuacji, co by się nie wydarzyło, może na nim polegać. Nigdy nie przyszło mi do głowy, by zapytać, czy zastanawiała się kiedyś nad jego lojalnością w stosunku do własnej żony. Bo jeśli się z tą kobietą ożenił, co wskazuje, że przysięgał jej „miłość, wierność i że jej nie opuści aż do śmierci”, jeśli miał z nią dzieci i jeśli pomimo tego wszystkiego, zostawił ją dla jakiejś siksy, tylko dlatego, że ta siksa była dużo młodsza... Zastanowiłbym się, czy to nie jest jednak tak, że jego z tą żoną naprawdę coś łączyło. Znów, nie mogę powiedzieć, jak tam u nich było, ale jeśli nie mieli aż tak strasznego pecha, jaki miałem ja, w postaci wtrącających się w mój związek, apodyktycznych i niestety, bardzo wpływowych rodziców mojej żony (tu z kolei oni zbudowali dla niej klatkę, a mnie zabrakło sił, żeby ją zniszczyć), to można założyć, że nie mieli właściwie powodu, żeby się rozstawać. Ja wiem, że teraz trochę spekuluję i trochę naciągam hipotezę, żeby pasowała do mojej wersji możliwych wydarzeń, ale w końcu, jeśli ktoś miał żonę, a w każdym razie miał ją w czasach, kiedy małżeństwo traktowało się dużo bardziej serio, musiał do niej czuć coś więcej, poza popędem seksualnym i „motylkami w brzuchu”...

          W takiej sytuacji, jedyną rzeczą, która może zburzyć związek i sprawić, że chłop odejdzie do innej kobiety, jest - przepraszam za wyrażenie - dupa i nic innego. Co do tego, nie mam najmniejszej wątpliwości. Nie zdarzają się sytuacje, albo zdarzają się raz na milion przypadków, że facet odchodzi od swojej partnerki, bo „ta druga jest taka inteligentna, oczytana i ma dobre maniery”. Socjologia, psychologia, czy medycyna, mogą sobie mówić co chcą, ale mężczyźni nie porzucają, ot tak, swoich kobiet z innego powodu, niż seks. Będąc w szczęśliwym związku, nie kierują swego pożądliwego wzroku na inną kobietę, a jeśli to robią, to tylko dlatego, że zastanawiają się, jak to by było z nią w łóżku - ergo - ich aktualny związek nie jest szczęśliwym związkiem. Nie jest w ogóle związkiem. a jedynie „kontraktem”, który stracił ważność. To chyba jest oczywiste. Cała ta gadanina, że „tamta go nie rozumiała”, że „z tobą to co innego, możemy o wszystkim porozmawiać”, to jest teatr! Pic na wodę, fotomontaż! Niestety, dziewczyny na to lecą i traktują te bzdety śmiertelnie poważnie. Zastanówcie się przez chwilę! Oni to mówią, bo nauczyli się, że te głodne kawałki na Was działają! A Wy się zachwycacie, że „on taki mądry, taki dojrzały, uduchowiony i w ogóle...”

          Czy Beata pomyślała, że skoro ten jej Ryszard, związał się z inną kobietą, ożenił się z nią, miał z nią dzieci, czyli łączyło go z nią coś silniejszego od samego tylko bzykanka, a jednak ją porzucił... Dla szczeniary, przy której trzyma go tylko bzykanko (no chyba nie jest aż tak naiwna, żeby tego nie wiedzieć), to w sumie... Niewiele go przy niej trzyma? W chwili, gdy piszę te słowa, Beata ma coś około czterdziestki, może trochę więcej, czyli w kategoriach biologicznych, jest kobietą w pełni sił i potrzeb. Jej partner, ma lekko licząc, pod siedemdziesiątkę. To już jest koniec. Nawet jeśli wciąż podnieca go, jej młodsze o ponad ćwierć wieku ciało, to natura jest bezlitosna. Niedługo, nie tylko nie będzie „mógł”, ale i nie będzie mu się „chciało”. I co wtedy będzie go trzymać przy niej? Obawa samotności? Strach, że nie będzie się miał nim kto zająć? Żona to jest jednak żona. No dobra... Może niekoniecznie żona, ale ktoś, z kim się jest, bo się go naprawdę kocha. Bezinteresowną miłością, która trwa nawet wtedy, gdy ciało nie pozwala już na figle pod kołdrą. Czy taka miłość istnieje? Pewnie że istnieje. I powiem Wam coś jeszcze...

 

 

          Tak naprawdę, to wszystkie moje związki, które były oparte na (nie chcę używać kolokwializmów, choć się aż „prosi”, więc powiem to normalnie) „fizycznej fascynacji”, albo się rozpadły, jak moje małżeństwo, albo nie doszły do skutku, choć bardzo się starałem i robiłem wszystko, żeby coś z nich wyszło. Zaryzykowałbym tezę, że to sam Bóg, z miłości do swojego głupiego dziecka, nie dopuścił, żebym wpakował się w coś, co nieuchronnie musiałoby się zakończyć katastrofą. Nie jestem pewien, czy tak samo było z moim małżeństwem, bo tu akurat sam zawiniłem najbardziej, a w ostateczności, przyczyną jego rozpadu, było nie tylko moje zauroczenie inną kobietą, ale też działalność mojej demonicznej teściowej. Tak czy inaczej, o miłości (przynajmniej na tym etapie), nie było w każdym z tych przypadków mowy. Najdłużej jednak, myślałem właśnie o Beacie. Czy to możliwe, że gdyby mnie nie odtrąciła, moja fascynacja wynikająca z samej biologii, mogła by się przerodzić w coś innego? Bo jednak to „coś innego” istniało. Lubiłem Beatę, lubiłem te długie rozmowy, lubiłem sposób, w jaki się uśmiechała i imponowało mi to, że przy całym tym swoim uporze tkwienia w sytuacji, w której bądź co bądź, nie znalazła się z własnej winy, jednak była bardzo porządną i przyzwoitą dziewczyną. Z natury. To Ryszard „zabił w niej” jej najlepsze cechy i to on sprawił, że upór, przekora i strach przed światem, w końcu w niej zwyciężyły.

         A może po prostu nie dane mi było zobaczyć, jaka była naprawdę? A może oszukiwałem się, wmawiając sobie, że to, co w niej tak lubiłem, nie było jedynie „ubocznymi efektami” pożądania? Tego się pewnie nigdy nie dowiem. W każdym razie, gdy po tych wszystkich podchodach, po tych długich, ciągnących się całymi miesiącami dialogach, prowadzonych już tylko na odległość, w listach, po tylu moich przebłyskach nadziei, że coś się zmieni... Oznajmiła mi, że „zawiodłem po raz kolejny jej zaufanie, że ją wręcz zdradziłem...” Nie wytrzymałem i bez zbędnej dyplomacji, wygarnąłem jej „prosto w oczy” to wszystko, co zawsze kłuło mnie, jak cierń, a czego nigdy jej nie powiedziałem, ponieważ takich rzeczy się ludziom nie mówi...

 


          W jednym z ostatnich listów, a właściwie w ostatnim, powiedziałem jej, że tak naprawdę, zawsze chodziło mi tylko o to, żeby się z nią przespać. Co nie było prawdą, ale chciałem jej dokopać. Tak przywalić, żeby się za przeproszeniem, zesrała. Bo jeśli nie bacząc na konsekwencje, z taką jawną „bezczelnością” dała mi do zrozumienia, że to wszystko, za co mnie (jak mi się wydawało) lubiła, było w gruncie rzeczy niczym, jeśli całe moje uznanie dla niej, wszystkie moje uczucia, okazały się mierzwą, nie wartą funta kłaków... To jedyną rzeczą, jaka mi pozostała, gdyż nie miałem już nic do stracenia, było zniszczenie tego, co dla niej (według niej samej) było podstawą mojego afektu do niej. Czyli mojego podziwu dla jej intelektu i całej sfery duchowej...

          Wiem, że czegoś takiego nie powinienem robić „bliźniemu swemu” i patrząc na to w ten sposób, odczuwam coś na kształt wyrzutów sumienia. Jednak jako kobiecie, w stosunku do której byłem lojalny, szczery i pełen podziwu, a która odrzuciła to wszystko, rzucając mi w twarz, jak rękawicę, swoją pogardę, zadałem ów ból z pełną świadomością faktu, iż należało się jej to po stokroć...

         Po czymś takim stało się jasne, że Beata już do mnie się nie odezwie. I rzeczywiście, choć minęło parę ładnych lat, słuch o niej zaginął i zerwane zostały wszelkie nici, jakie nas kiedyś łączyły. Ona prawdopodobnie zlikwidowała adres mailowy, na który pisałem, jej adresu domowego, gdybym chciał napisać, nie pamiętam, a ten który znam, należy do jej „partnera”. Zresztą, skoro „radziła się” go kiedyś, czy przyjąć moje oświadczyny, jeśli posunęła się do czegoś takiego, to z pewnością wprowadziła go również w szczegóły dotyczące naszej ostatniej rozmowy. A to wyklucza jakiekolwiek porozumienie, nawet gdyby „technicznie” było to możliwe.

          Czasami myślę o niej, ale nie w takich kategoriach, „co by było, gdyby...” Bo wiem z całą pewnością, że to miejsce, w którym znajduję się dziś, to jest właściwe i jedyne miejsce, w którym powinienem się znajdować. Nie żałuję niczego i nie zagryzam zębów w bezsilnym poczuciu żalu, że „nie wyszło...” Na początku tak myślałem, ale gdy nauczyłem się prawidłowo interpretować tak zwane „zrządzenia losu” i gdy zacząłem rozumieć, że w istocie, nie są to zrządzenia losu (który wszak jest ślepy), tylko działanie Boga, poddałem się Jego woli i przyjąłem za pewnik, że tak jak jest, jest po prostu najlepiej. Choć oczywiście nie zawsze moje serce i mój rozum się z tym zgadzają. Mówiąc jeszcze inaczej, łapię się na tym, że chciałbym mieć „wszystko na raz”. Trzymać dziesięć srok za ogony, siedzieć okrakiem na dwóch kobyłach jednocześnie i tak dalej... Tymczasem tak się nie da. Droga, którą się kroczy przez życie, może być tylko jedna. Odnosząc to do związków między mężczyzną a kobietą, to jest jasne, że decydując się na bycie z jakąś kobietą, automatycznie rezygnuje się z bycia ze wszystkimi innymi. To w sumie bardzo logiczne, ale czasem trudno nam się z tym pogodzić. Mnie również było trudno...

 

 

           Sądzę, że większość problemów, w sferze uczuciowej, wszystkie te dramaty będące następstwem „odgrzebywania” starych znajomości, byłych „miłości” i dawnych związków, biorą się właśnie stąd. Nie zwracamy uwagi na to, gdzie TERAZ jesteśmy, tylko na pięć metrów przed „punktem kontrolnym” zatrzymujemy się i zastanawiamy, czy „inna droga” nie była by lepsza. A jeśli nadarzy się możliwość cofnięcia, bywa że się cofamy i... Tracimy wszystko. Gdy zaś takiej możliwości nie ma, użalamy się nad sobą i biadolimy jak stare baby, że „tak cudownie mogło być, a nigdy się tego nie dowiemy...” Co najgorsze, przestajemy widzieć TERAZ. Tracimy z oczu punkt kontrolny i wszystkie wspaniałe rzeczy, które mamy dzięki temu, że do niego dotarliśmy. Albo prawie dotarliśmy...

          Żeby się uchronić przed katastrofą, trzeba sobie to jasno powiedzieć. NIE oglądamy się za siebie. Wiemy, że to, co jest za nami, przypomina ogromną kolejową stację rozrządową, z dziesiątkami rozjazdów, odgałęzień, bocznic i... ślepych torów. Widzieliście kiedyś coś takiego? Robi imponujące wrażenie.

 

 

          Wyobraźcie sobie teraz, że każda z tych dróg, to jest alternatywna rzeczywistość, która mogła się wydarzyć, którą sobie byliście w stanie wyobrazić i bardzo pragnęliście, żeby się właśnie wydarzyła. Niestety (przynajmniej tak Wam się wydawało, że niestety), tory mają zwrotnice i to od ich ustawienia zależy, którym z nich pojedziecie. Wagon kolejowy, choćby nie wiem jak chciał skręcić w prawo, musi się trzymać szyn, na których ktoś go postawił. Tym kimś, tym „Wielkim Zwrotniczym”, jest Pan Bóg, we własnej osobie. Różnica jest jedynie taka, że w przeciwieństwie do wagonu, niewolniczo przywiązanego do określonego toru, my możemy zmienić kierunek, w dowolnym momencie. Najczęściej zmieniamy go na zły kierunek, albo wręcz ustawiamy się na „ślepym torze”, co w przypadkach skrajnych, może się skończyć katastrofą. Pan Bóg wtedy „wstawia” nas z powrotem na właściwy tor, ale my i tak uparcie skręcamy w lewo, lub w prawo.

           To jest najbardziej obrazowe i najprostsze ujęcie całego naszego życia, w kontekście bardzo ważnego faktu, którym jest posiadanie wolnej woli. Gdybyśmy mieli do dyspozycji tylko jeden tor, ten dobry, nasze życie naprawdę było by pożałowania godnym życiem wagonu kolejowego. My jednak widzimy tysiące innych dróg i w każdej chwili możemy przeskoczyć na tą, która w danym momencie wygląda na atrakcyjniejszą. Problem w tym, że nie zawsze jest tak, jak nam się wydaje, a piekło robi wszystko co w jego mocy, żeby nas skierować na najgorszą z możliwych dróg. Tyle, że diabły nie mają dostępu do rozdzielni i do tych wajch, którymi się przestawia zwrotnice. Dysponują za to bogatym asortymentem dekoracji (jak we „wsiach potiomkinowskich”), którymi ozdabiają równoległe drogi. Grają na naszych emocjach, rozpalają naszą wyobraźnię, ale to MY ostatecznie możemy przeskoczyć na inny tor. Tylko my! Gdyby nasz Stwórca, który jak dobry ojciec, czuwa nad naszym bezpieczeństwem, nie przestawiał tych zwrotnic i nie „zawracał” nas na dobrą drogę, daleko byśmy nie zajechali. To jest właśnie nasza wolność. To jest jak rower, na którym dopiero uczymy się jeździć, a Tata biegnie za nami i trzyma rękę w pobliżu kija, wetkniętego w ramę roweru. On go nie trzyma, pozwala nam jechać tam, gdzie sobie zamarzymy. Złapie dopiero w ostatniej chwili, gdy się potkniemy i wiadomo, że nic nas już nie może uchronić przed upadkiem. On nam wtedy nie pozwoli upaść. A w każdym razie, nie pozwoli upaść na tyle groźnie, żebyśmy sobie coś połamali, albo się w ogóle zabili.

           Czy to naprawdę jest tak trudne do zrozumienia? Dlaczego ciągle ktoś pyta - skąd tyle zła na świecie, czemu, skoro Bóg jest taki dobry i tak nas kocha, dopuścił, żeby działo się zło, żeby istniał grzech? No cóż... Czy chcielibyście jeździć rowerem, z ręką ojca tkwiącą przez cały czas na tym kiju i nie móc skręcić ani w jedną, ani w drugą stronę? Czy jednak wolelibyście się nawet czasami wywalić, ale sprawdzić, jak by się jechało inną drogą?

         Z dziewczynami (bo od jednej z nich zacząłem opowiadanie) jest dokładnie tak samo, jak z torami na stacji rozrządowej. Każdą z nich, piekło przedstawia nam wyłącznie od strony emocjonalnej. Gdy myślę o Beacie, albo o M, gdy zastanawiam się, jaka to szkoda, że nie spróbowałem którejś z tamtych dróg, zauważam, że właściwie z żadną z tych kobiet się nie przespałem. I dlatego nie mogę przestać o nich myśleć. Tylko że „przespanie się”, to nie jest coś, co można sobie robić, ot tak, bez żadnych konsekwencji. Owszem, są faceci, którzy zmieniają dziewczyny jak rękawiczki, zaspokajając swoje (i często ich) chwilowe potrzeby, dyktowane przez biologię i dzięki temu nie mają później rozterek, „co by było, gdyby było”, z tej prostej przyczyny, że właśnie się dowiedzieli, ale to nie jest wcale tak, że nie ma żadnych „konsekwencji”. Jest taki dowcip, o ginekologu, który trafił do sądu za pobicie Cyganki. Gdy sąd zapytał go, jak to się stało, że on, taki spokojny, szacowny obywatel, mąż i ojciec, ceniony lekarz, mógł się zachować w tak agresywny sposób, ten odpowiedział:

         - Wysoki sądzie. W poniedziałek przez cały dzień przyjmowałem w swoim prywatnym gabinecie pacjentki. We wtorek również, a w środę przyjmowałem porody. W czwartek to samo, a w piątek znów dyżur w poradni ginekologicznej, w szpitalu. I gdy wracałem po owym jakże męczącym tygodniu do domu, ta Cyganka zaczepiła mnie w parku i powiedziała, że za sto złotych pokaże mi, co ma pod spódnicą...

           Przypuszczam, że gdybym „sprawdził” wszystkie alternatywne drogi, zyskałbym wprawdzie satysfakcję, że jednak czegoś się dowiedziałem, ale być może bezpowrotnie straciłbym z oczu tę jedyną, prawdziwą. Po prostu nigdy bym jej już nie odnalazł, bo bez tych wszystkich dekoracji, tych malowanych fasad i wywołujących dreszcz podniecenia zapachów, stałaby się ona tak szara, tak mało rzucająca się w oczy, że zwyczajnie bym jej nie zauważył. Tak, jak po godzinnej wizycie w perfumerii i sprawdzeniu dziesiątek próbek, nie jest się w stanie poczuć najpiękniejszego, ale bardzo subtelnego, ledwie uchwytnego zapachu. Choćby on był tym jedynym, właściwym, którego szukało się przez całe swoje życie.

          Nasz Ojciec dobrze wie, który to zapach, dlatego, jeśli bardzo nas kocha i bardzo Mu na nas zależy, nie dopuści, byśmy odurzeni tandetną wodą o nazwie "być może", przeoczyli ten najlepszy. I dziś już wiem, że ta droga, na której ostatecznie się znalazłem, jest właściwą. Gdybym mógł się cofnąć i przebyć którąś z tych, co to wydawały mi się lepsze, atrakcyjniejsze, nie zrobiłbym tego. Ale żeby dojrzeć do takiego postawienia sprawy, musiałem najpierw zrozumieć cały mechanizm działania stacji rozrządowej. Musiało do mnie dotrzeć, że gdzieś jest budynek, w którym ktoś trzyma dłonie na wajchach zwrotnic i WIE lepiej, co jest prawdziwym skarbem, a co jedynie rozsypującą się ruiną, przykrytą pięknymi dekoracjami. Ja też teraz to wiem, ale dopiero z perspektywy wielu lat. Bo dekoracje z „potiomkinowskich wsi” mają to do siebie, że widoczne są tylko wtedy, gdy jesteśmy na wprost nich. Czyli, gdy właśnie koło nich przejeżdżamy. Dopiero po znacznym oddaleniu się, gdy obejrzymy się wstecz i spojrzymy z innej strony, z boku, zobaczymy, że to tylko dykta, przywiązana do naprędce skleconego rusztowania. A poza tym rusztowaniem, jest jedynie „płacz i zgrzytanie zębów”...

 


          Epizod z Beatą był tylko jednym z wielu przykładów. Akurat w tym konkretnym przypadku, najprawdopodobniej moje zauroczenie by przeszło, jak przechodzi każde zauroczenie, a ja zostałbym z rozkapryszoną, wiecznie „niedocenioną”, przekorną i kłótliwą wiedźmą, która nigdy nie wybaczyłaby mi tego, że przeze mnie „zrezygnowała ze związku ze swoim starszym o ponad ćwierć wieku, partnerem”. Nie jestem egoistą, uważam że rozczarowanie było by tutaj obopólne.

           Z M, to znacznie dłuższa i bardziej skomplikowana historia i nie będę jej tutaj opowiadał, powiem tylko, że katastrofa byłaby znacznie bardziej spektakularna i miałaby pole rażenia przekraczające swoim obszarem, oraz skalą zniszczeń, wybuch bomby nuklearnej... Z kolei ta mężatka, z którą się spotykałem, gdy miałem osiemnaście lat... Gdyby do czegoś między nami doszło, być może zakończyłoby się rozpadem jej małżeństwa. Przez jakiś czas byłoby nam bardzo dobrze, później stałoby się rutyną, aż wreszcie okazałoby się, że łączy nas jedynie kilka utworów Electric Light Orchestra, na zdartych od ciągłego odtwarzania kasetach i coraz bardziej powszedniejący i uprawiany już tylko z przymusu, seks... Który pewnego dnia, też by się skończył. I cóż by wówczas pozostało, skoro w tym i we wszystkich pozostałych przypadkach, jedynym uczuciem, jakie mnie do tych kobiet przyciągało, było pragnienie pójścia z nimi do łóżka?

          Według pewnych zasad, które niestety coraz bardziej odchodzą w zapomnienie, współżycie fizyczne dwojga ludzi, powinno być tym czymś, do czego dochodzi na końcu. To nie popęd powinien decydować o naszym związku, bo popęd służy do przetrwania gatunku. W świecie zwierząt, gdy samiec zapłodni samicę, odwraca się na pięcie (o ile ma piętę) i idzie do innej. Chyba że jest samcem modliszki, wtedy kończy jako deser „po”. Dlatego trudno się spodziewać, że związek, który zbudowaliśmy wyłącznie na podstawie tego, że na siebie „lecieliśmy”, przetrwa próbę czasu. Niestety, ale to nigdy nie działa i nie ma w tym nic nienaturalnego. Właśnie! Nic sprzecznego z naturą. Ani z biologią. Rzecz w tym, że my ludzie, budujemy nasze związki w sposób nie mający nic wspólnego z naturą, czy biologią. A przynajmniej nie powinniśmy. Bo jeśli to robimy, to jesteśmy wtedy królikiem, albo owcą. A później jest rozczarowanie, oraz masa kłopotów z rozwodem i kłótnie z prawnikami.

 


           Dlatego pamiętajmy, gdy będziemy żałowali, że nie spróbowaliśmy z tą, czy z tamtą dziewczyną, gdy wciąż myślimy o niej, choć to było już tak dawno, to wiadomy znak, że wciąż nam „dupy w głowie” i że tylko one były tym, co kiedyś napełniało nas pragnieniem bycia z nimi. Zauważcie, że nie mamy aż takich sentymentów do tych dziewczyn, z którymi się w końcu przespaliśmy. No bo „dowiedzieliśmy się, jak było” i odpowiedzieliśmy na zew natury. Zew, który po wszystkim, każe nam zapomnieć o „pokrytej” samicy i rozglądać się za następną. Tak, ja wiem, że to brzmi brutalnie, wręcz „obrzydliwie”, ale słuchając ślepo popędu, tak właśnie się zachowujemy. Najważniejsze jednak jest to, że jeśli wszystko budowaliśmy wyłącznie na owym popędzie, to najprawdopodobniej nie dane nam było dotąd poznać prawdziwej miłości. I nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele przez to straciliśmy. A więc... Zróbmy wszystko, co w naszej mocy, żeby te straty nadrobić...



Komentarze

Popularne posty